FILMY FANTASY

Opowieści z Narnii: Lew, Czarownica i stara szafa 

Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa (2005) - Telemagazyn.pl

Podczas wakacji rodzeństwo – Łucja, Zuzanna, Edmund i Piotr (Lucy, Susan, Edmund, Peter) Pevensie odkrywają magiczną krainę Narnię, do której dostać się można przez drzwi zaczarowanej szafy. W Narnii, pod wpływem uroku rzuconego przez Białą Czarownicę, od 100 lat panuje nieustanna zima.

Akcja „Opowieści z Narni…” rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Początkowo stajemy się świadkami wydarzeń, które mają miejsce w czasie drugiej wojny światowej w Anglii. Poznajemy głównych bohaterów: Łucję, Piotra, Zuzannę i Edmunda, nastoletnie rodzeństwo, którym przyszło żyć w trudnych latach 1939-45. Mieszkają w jednym z większych miast kraju, nie wiemy dokładnie w którym. Pewnego dnia, po kolejnym niemieckim bombardowaniu, matka wysyła ich w celach bezpieczeństwa do swojego krewnego na wieś. Młodzi bohaterowie trafiają pod opiekę tajemniczego wujka, zamieszkującego olbrzymi i bardzo stary dom, swoim wyglądem przypominający pałac. Aby przezwyciężyć panującą na prowincji nudę, dni spędzają na różnych grach i wspólnych zabawach. Któregoś razu, podczas wygłupów na strychu, znajdują wielką, antyczną szafę. Okazuje się, że jej drzwi stanowią przejście do równoległego świata. Po krótkim namyśle, postaci decydują się wybrać w podróż „na drugą stronę”. Tak trafiają do Narni, baśniowej krainy elfów i satyrów, w którym rządzi magia. Odtąd ich życie stanie się jedną wielką przygodą, niebawem okaże się, że obecność dzieci w fantastycznej rzeczywistości wcale nie jest tak całkiem przypadkowa…

Jumanji: Następny Poziom

Jumanji: Następny poziom (2 019) - recenzja filmu - Filmweb

Spencer ponownie trafia do świata Jumanji. Z pomocą przychodzą mu przyjaciele, bez których wydostanie się z gry jest niemożliwe.

Rewelacyjny pełen akcji i humoru film

Twórcy „Następnego poziomu” nie próbują wymyślić prochu. Sięgają po rozwiązania, które sprawdziły się w kasowej „Przygodzie w dżungli”, a potem delikatnie je modyfikują, tak aby widz nie doświadczał zbyt często frustrującego uczucia déjà vu. Wkraczając do Jumanji, zawodnicy wcielają się więc w znane już widowni awatary: umięśnionego łowcę przygód (Dwayne Johnson), seksowną zabójczynię w typie Lary Croft (Karen Gillan), pulchnego profesora (Jack Black) oraz fajtłapowatego znawcę fauny (Kevin Hart). Wic polega na tym, że bohaterowie nie mogą grać tymi samymi postaciami co ostatnio. W efekcie muszą na nowo oswoić się ze swoimi cyfrowymi „powłokami”, poznając krok po kroku ich mocne i słabe strony. Ów charakterologiczny remiks przynosi doskonałe rezultaty zwłaszcza w przypadku Johnsona i Harta, którzy tym razem są awatarami zgryźliwych tetryków granych przez Danny’ego DeVito i Danny’ego Glovera. Ich wspólne sceny to komediowy majstersztyk.

Nie wszystkie zaczerpnięte z „Przygody” pomysły zostały tu wprowadzone na „następny poziom”. Nowy złoczyńca (Rory McCann) jest tak samo nieciekawy jak poprzedni, zaś misja, którą muszą wypełnić w grze bohaterowie, wciąż wydaje się jedynie pretekstem do rozkręcenia karuzeli atrakcji. Scenariuszowe niedostatki finalnie nie psują jednak odbioru – pamiętajmy, że grając w „Jumanji” Spencer i spółka zmagają się głównie z własnymi słabościami, z kolei podróż po wirtualnych włościach to przede wszystkim okazja do ponownego scalenia grupy przyjaciół. Jako dowcipna, utrzymana w duchu kina nowej przygody opowieść o ścieraniu się charakterów i reperowaniu nadwątlonych więzi międzyludzkich film Jake’a Kasdana wypada bardzo dobrze.

Wrażenie robią również sceny rozróby, zwłaszcza inspirowana „Mad Maksem” ucieczka przed rozwścieczonym stadem strusi oraz godna Indiany Jonesa sekwencja pogoni po dryfujących nad ziemią mostach. Dowodzą one zarówno sporej inscenizacyjnej biegłości reżysera, jak i tego, że tytuł najbardziej charyzmatycznej gwiazdy kina akcji jeszcze długo będzie należał do Dwayne’a Johnsona. Doskonałe wyniki box office’u nowego „Jumanji” nie pozostawiają złudzeń – twórców serii w najbliższym czasie nie czeka game over. Biorąc pod uwagę epilog „Następnego poziomu”, jest się z czego cieszyć. 

Thor: Ragnorok

Thor: Ragnarok (2 017) - recenzja filmu - Filmweb

Czemu Thor (Chris Hemsworth) nie pojawił się w filmie Captain America: Civil War? Ponieważ był pochłonięty misją powstrzymania nadchodzącej zagłady całego Asgardu, jaką według przepowiedni ma być Ragnarok. Podczas jego nieobecności doszło nie tylko do rozłamu pomiędzy najpotężniejszymi herosami świata, ale także do kilku zmian w królestwie, które naszemu bohaterowi nie za bardzo się spodobają. Nie chcę wchodzić zbytnio w szczegóły fabuły, więc powiem tylko tyle, że w wyniku pewnych perturbacji rodzinnych Thor ląduje na planecie władanej przez Grandmastera (Jeff Goldblum). Człowieka, który dla uciechy swoich poddanych organizuje na wielkiej arenie walki gladiatorów. Jego championem jest Hulk (Mark Ruffalo), któremu dawanie wycisku wszelkiego rodzaju napastnikom sprawia ogromną frajdę.

Gdy przeczytałem, że za reżyserię nowych przygód Thora zabiera się Taika Waititi, jakoś się tym nie przejąłem. Poprzednie dwa filmy Thora uważam za jedne ze słabszych, a i samego bohatera jakoś nie darzyłem wielką sympatią. Sto razy bardziej niż w solowych produkcjach wolałem jego występy w The Avengers. Jednak gdy zobaczyłem pierwszy zwiastun i doszło do mnie, że do tego boga dołączy Hulk, byłem wniebowzięty. Dodatkowo cała historia zapowiadała się fenomenalnie, a trailer był napakowany humorem, czego tej serii ewidentnie brakowało. Taki też film finałowo dostałem. Całość przypomina swoim stylem parodię Mela Brooksa. Każdy dialog jest tutaj nastawiony na wywoływanie śmiechu i osiąga swój cel. Postaci tryskają żartami. Nawet Hulk. Widać, że Waititi postanowił zabawić się trochę formą i wykorzystał to, że akcja dzieje się na obcej planecie. Popuścił wodzę fantazji. Powierzenie Goldblumowi roli władcy niezrównoważonego, ale jednocześnie pełnego pewnej gracji i elegancji, to świetny ruch. Tak samo jak osadzenie Cate Blanchett w roli głównego czarnego charakteru. Australijka znakomicie żongluje powagą i humorem. O Tom Hiddleston nie ma co wspominać, bo jak zwykle Loki w jego wykonaniu jest perfekcyjny.

Wyluzował się także sam Chris Hemsworth, który w końcu może grać takiego Thora, jakiego znamy z komiksów. Faceta potrafiącego zażartować i posługiwać się sarkazmem. Nie wiem, może to ścięcie włosów dało mu trochę luzu. Zmarnowanym potencjałem jest natomiast Karl Urban jako Skurge, którego udział w całej opowieści jest jakby wymuszony. Bez niego całość miałaby praktycznie taki sam wydźwięk.

Oglądając ten  17. już  film MCU, zwróćcie też uwagę na drugi i trzeci plan, w którym skrywa się wiele znajomych twarzy. I nie mówię tu tylko o Stanie Lee, który jest obowiązkowym gościem wszystkich, czy tam prawie wszystkich, produkcji Marvela.

Thor: Ragnarok swoim klimatem bardzo przypomina Deadpool. Ma fabułę i głębsze przesłanie, ale mocniejszy nacisk kładzie na dobrą zabawę i wywoływanie śmiechu u widza. Ma on się przede wszystkim dobrze bawić podczas seansu. Zresztą, nawet nawiązania do poprzednich filmów są traktowane z przymrużeniem oka, jak chociażby spotkanie Thora z Doktorem Strange. Świetnie napisana i wyreżyserowana scena.

Pod względem wizualnym film jest bardzo zbliżony do Guardians of the Galaxy Vol. 2. Krzykliwe, bajkowe kolory musiały być dla operatora Javiera Aguirresaroba inspiracją, bo bardzo często to właśnie na nich się skupia, ukazując nowo eksplorowany przez naszego bohatera świat.

Jedyny problem, jaki mam z Thor: Ragnarok, to fakt, że kompletnie przekreśla on szanse powstania Planety Hulka. Główne założenia tego komiksu zostały ujęte w tym filmie. Co mnie smuci, bo jestem fanem tej opowieści.